Recenzja: Johnnie Walker Black Label Islay Origin

W 2019 roku koncern Diageo ogłosił wypuszczenie na rynek czterech limitowanych edycji Johnnie Walker Black Label. Każda z nich miała podkreślać różne elementy oryginalnego blendu, nawiązując do różnych regionów produkcji whisky. Wszystkie edycje dalej posiadają oznaczenie wieku.

Początkowo przeznaczona na rynek GTR, trafiły również do marketów. W Polsce szeroko dostepne były wersje Speyside oraz Lowland. Poza edycją Lowland, który była zwykłym blendem, pozostałe trzy to whisky z kategorii blended malt. Mnie oczywiście najbardziej zainteresowała edycja Islay.

Diageo jest właścicielem dwóch destylarni na wyspie – najbardziej wydajnej Caol Ila, oraz Lagavulin. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w blendzie znalazły się jednak również whisky z innych destylarni z Islay. Będą to zapewne jednak śladowe ilości i spodziewałbym się użycia głównie destylatu z Caol Ili.

Podstawową, 12-letnią Caol Ile bardzo sobie cenię, zresztą tak jak całą destylarnię. Lagavulin 12-letni nie należy do postawek, jednak jego różne wydania konsekwentnie plasują się pod granicą 90 punktów. Johnnie Walker Black Label Islay Origin nie napawa mnie aż takim optymizmem, jednak spoglądam na niego łaskawie. Zwłaszcza po udanej degustacji Johnnie Walker Double Black, który co prawda był blendem, jednak mocno dymnym.

O samej whisky

Jak już wspomniałem, mamy do czynienia z kategorią blended malt. Zabutelkowany został w mocy 42% w standardzie (a raczej braku) Diageo – barwiony karmelem i filtrowany na zimno.

Kolor: ciemnozłoty
Zapach: glony, mokre kamienie, spalony dąb, stek z grilla, siano, mentol, kwiaty
Smak: lekko pikantny, popiół, pestki wiśni, mokra ziemia, torf
Finisz: lekko pikantny, imbir, spalone drewno, lakier, popiół, świeży chleb

Whisky pachnie dokładnie tak jak bym się spodziewał po mieszance Caol Ili i Lagavulina. Lagavulin jest zdycodowanie bardziej charakterną whisky i zdaje się trochę dominować na nosie. Jest zaskakująco morsko – glony i mokre od słonej wody kamienie. Dopiero potem daje o sobie znać spalony dąb i stek z grilla. To wszystko spoczywa na bazie w postaci siana i kwiatów. Delikatnie wyczuwalny mentol. Nos zdecydowanie słodki. Kto spodziewał się lekko przydymionej whisky pokroju Double Black ten był w błędzie. Jest to Islay pełną gębą, co potwierdza tylko smak. Obniżona moc nie ujmuje mu intensywności. Jest lekko pikantny (może to własnie nawiązanie do Black Label) i delikatnie słodki, potem dużo popiołu. Pestki wiśni nasuwają na myśl jakiś udział beczek po sherry. Do tego wszystkiego potężna dawka mokrej ziemii torfu. Jest bardzo dobrze. Finisz również zaczyna się ciut pikantnie, jakby imbirowo, szybko przechodząc jednak w spalone drewno z odrobiną lakieru. Na końcu zostawia bardzo dużo popiołu. Momentami ujawnia się świeży chleb znany z Caol Ili.

No co mogę napisać. Whisky trafia w moje gusta. Zaskakująco ciężko jak na mainstreamową whisky, zwłaszcza pod marką Black Label, którego DNA za dużo tutaj nie czuję. Ale czy to źle? Dla mnie nie. Traktuje to jako samodzielną whisky. Butelka zdecydowanie warta zakupu dla wszystkich fanów Islay. Dwie ligi wyżej niż inny lubiany przeze mnie dymny blend, czyli Islay Mist. Johnnie Walker Black Label Islay Origin pokazuje już balans i dojrzałość, której pozazdrościć może niejeden single malt.

Ocena: 85/100

Dodaj komentarz

Czytam i polecam: DramHunter | Fine Spirits Club