Ostatni wpis na temat tegorocznych bottlingów Feis Ile. Drugie wydanie z destylarni Bunnahabhain, tym razem torfowe, czyli przy oficjalnych bottlingach nazywane Mòine. Czyli dokładnie tak jak lubię z Islay.
O samej whisky
Tym razem torfowy destylat z grudnia 2010 spędził w sumie 9 lat (do stycznia 2020) w nieznanych beczkach, czyli zapewne po bourbonie, po czym został przelany na finiszowanie do beczek po sherry Amontillado. Rozlano 1658 butelek w mocy beczki 56.9%, bez filtracji na zimno i bez barwienia.
Kolor: ciemna herbata, lekko pomarańczowy
Zapach: siano, palona trawa, sherry, wata cukrowa, trochę skórki pomarańczy i chleba, pod tym wszystkim torf
Smak: dym, popiół, kwaśne sherry, torf
Finisz: średniej długości, kurczak z grilla, siarka z zapałek, marcepan
Nos to w końcu klasyczne Islay. Wypada gdzieś tak pomiędzy Caol Ilą a Lagavulinem po sherry. Bardzo fajna kwasowość, niezbyt słodko, przez to wszystko przebija ziemisty torf. W smaku i finiszu jest trochę siarkowo, palone zapałki – zazwczaj powiedziałbym, że to zarzut, jednak tutaj dziwnie pasuje. Sam smak nie jest jakoś mega rozbudowany, ale po prostu bardzo dobry i solidny. Finisz jest przedłużeniem języka, dochodzi pewien mocny aromat, którego nie umiem nazwać.
Niektórzy mówią, że torf przykrywa wady whisky, jakby było to coś złego. Trochę tego nie rozumiem, jak whisky jest lepsza to po prostu jest lepsza. Torfowy Bunnahabhain zawsze mi bardziej smakuje. Tak samo zresztą, jak, przynajmniej na razie, każda destylarnia.